Jak do tego doszło? NIE WIEM 🫢.
Opowiem Wam pewną historię... a konkretnie moją historię z DFBG. Bo nawet teraz w chwili pisania w mojej głowie zachodzą myśli... dlaczego pojawiłem się w Lądku-Zdroju?🤔. Odnoszę wrażenie, że konkretnie wyjaśnić nie potrafię. To jest jak w związku - bardzo skomplikowane 😨. Wystarczy, że odpowiem na kilka prostych pytań:
1. Czy lubię biegać w górach? NIE‼
2. Czy lubię biegać w nocy? NIE‼
3. Czy trasa KBL 110km jest ciekawa? NIE‼
4. Czy trenowałem i byłem przygotowany na ten bieg? NIE‼
Wszystko co wiem i wiedziałem o tym biegu było na NIE‼ A jednak jakaś siła mnie tam przyciągnęła.
Jaka?🤔 Z pewnością meta 🏁 i jej strefa. Nie podzielam zdania mojej żony, że w Lądku na mecie nie ma co robić. Ja uważam strefę piknikową i całą jej otoczkę za niesamowitą 🥰 i choć tak naprawdę nie ma tu nic nadzwyczajnego to lubię tu wracać... właśnie na strefę mety 🙂. Kto nie był, niech przekona się sam ☝️.
Co jeszcze? Na pewno możliwość spędzenia czasu ze wspaniałymi ludźmi z klubu. Bo przecież w Lądku zawsze ktoś od nas jest 🙂.
Ale... przede wszystkim i najważniejsze... miałem do wyrównania rachunki z trasą 110km 😈. W roku 2019 byłem zapisany i gotowy na start w całkiem niezłej formie. Na miesiąc przed startem doznałem jednak kontuzji 😢, która finalnie wykluczyła mnie z biegania na pół roku. Nie wystartowałem.
Co nie stało się wtedy miało się stać w 2020r. Rok covidowy, miałem dużo czasu, więc dużo trenowałem 🏃... naprawdę dużo 🏃🏃🏃. Wydawało mi się nawet, że jestem w życiowej formie 👿... ale to było tylko złudzenie. Poniosłem sromotną klęskę na 85-ym kilometrze 😭, kiedy to postanowiłem wycofać się z dalszej rywalizacji. Zniszczyły mnie wtedy dwie sprawy:
1. Droga Krzyżowa - taki fragment trasy prowadzącej z miasta Bardo w kierunku Przełęczy Kłodzkiej.
2. Koledzy, którzy startowali razem ze mną i chciałem im dorównać.
Wtedy zdecydowałem, że głęboko w czterech literach 💩 mam biegi górskie i że nigdy więcej nie wystartuję w KBL 110km.
I co? Kłamałem !!!
Jak do tego doszło? NIE WIEM 🫢.
Po trzech latach jednak postanowiłem wrócić. Decyzję o tym starcie uważałem i w sumie dalej uważam za najbardziej szaloną 😱 w moim biegowym CV. Dlaczego? Bo aktualnie moje bieganie sprowadza się tylko do jednego, powtarzam JEDNEGO treningu w tygodniu. Baaardzo rzadko zdarza się, że uda mi się pobiegać dwa razy w tygodniu... ale bywa również i tak, że nie biegam w ogóle przez dwa tygodnie, więc średnio i tak wychodzi 1 raz na tydzień 😀. Takie jest życie, czasu brakuje, są sprawy ważniejsze i trzeba się poświęcić. Być może za jakieś 2 lub 3 lata wrócę do pełnego treningu, jak już uporam się z tematami, które mnie aktualnie blokują 👷♂🏗.
Mając wiedzę, na co się porywam, bez przygotowania po prostu stanąłem na starcie w Kudowie-Zdroju w piątek 14-ego lipca o godz. 20:00 razem z Magdą, Ewą i Markiem. Plan był prosty, żadnego parcia na wynik, żadnej spinki, po prostu powoli do przodu 🐢.
Na trasę postanowiłem zabrać moje najstarsze, najbardziej zużyte i rozwalające się buty trailowe Adidas Kanadia TR6, co było troszkę ryzykowne, ponieważ w każdym momencie trasy mogły nie wytrzymać próby czasu. Jednak są najwygodniejsze i nigdy mnie nie zawiodły. W razie czego na przepak spakowałem zapasowy model, więc byłem dobrej myśli.
O samej trasie zbyt wiele pisać nie będę, bo jest nudna, jak flaki z olejem 🙄. Uwagę przykuwa tylko i wyłącznie Szczeliniec Wielki, gdzie de facto przygotowana została dla zawodników świetna niespodzianka - skrzypaczka 🎻 przygrywała biegaczom a wszystko w pięknej scenerii palących się wszędzie dookoła świec 🔥. To było naprawdę fajne. Ale... reszta trasy to papka - połączenie lasu, skał i asfaltu. Zero widoków i w dodatku większość trasy biegana nocą, więc i tak nic nie widać poza światłem czołówki. Po prostu ble 🤮🤮.
Od samego początku starałem się oszczędzać siły, nie interesowało mnie zajęte miejsce, więc pozwalałem się wyprzedzać i spokojnie realizowałem to co założyłem. Pierwszy punkt na 15-ym kilometrze oraz Szczeliniec Wielki na 18-ym kilometrze minąłem bez żadnych przygód. Jednak mimo spokojnego tempa na punkcie odżywczym około 40-ego kilometra byłem już bardzo zmarnowany 😫. Przez głowę przechodziły mi nawet myśli, że skończę jak 3 lata wcześniej 🥹, bo do mety zostało 70 kilometrów a ja już czułem się jak wrak 🤢.
Wybyłem jednak na dalszą część trasy, ale do kolejnego punktu odżywczego było 21km. Większość tego odcinka przemaszerowałem, chciałem po prostu odpocząć i nabrać więcej sił. Do punktu na 61-ym kilometrze dotarłem w bardzo kiepskiej kondycji psychicznej 😐. Postanowiłem zrobić sobie dłuższą kilkunastominutową przerwę. Na spokojnie się najadłem, napiłem, odpaliłem telefon, aby przeczytać cały internet 😉 i postanowiłem iść do obsługi po colę.
Kilka osób zna moją historię z tym napojem... kto nie zna, to właśnie ją pozna 😝.
Na co dzień coli nie piję, ale jeśli już czasem spróbuję to nie mam problemu z jej przyjmowaniem. Na biegach jednak w stanie kompletnego wycieńczenia działa na mnie odpychająco i pobudza odruchy wymiotne - przetestowane i sprawdzone 😉 na kilku biegach.
Po co więc po nią poszedłem? Tak... mówiąc wprost, po prostu chciałem się wyrzygać 🤮🤮🤮 !!
Moje próby niestety spełzły na niczym. Cola nie pomogła 😞. Wstałem i po prostu ruszyłem dalej. Po chwili przyjąłem jeszcze Ibum Express Forte, aby uśnieżyć trochę ból nóg.
W trakcie wędrówki do kolejnego punktu - miasta Bardo zauważyłem, że wracają mi siły. Poczułem się lepiej, nogi przestały boleć, tabletka zadziałała, samopoczucie stało się lepsze no i przede wszystkim nogi zaczęły podawać 🦵. Na twarzy zdziwienie 😮, ale również wielkie szczęście 🥰.
Jak do tego doszło? NIE WIEM 🫢.
Nie wiem co się stało, ale nie miało to żadnego znaczenia. Ważne było dla mnie, że doznałem odrodzenia i znowu pokonywanie kilometrów przynosiło mi radość. I co niesamowite... moją mocą napędową stały się zbiegi 🏎. Mijałem po drodze wiele osób, które widać było, że cierpią, ja natomiast zbiegałem jak sarenka 🙂.
Do Barda przybyłem w świetnym nastroju, zrobiłem chwilę przerwy na ciepły posiłek i pognałem dalej.
Aha... i napiłem się coli 🙂. Tym razem nie po to, żeby zwymiotować, a żeby poczuć jeszcze większą MOC 💥.
By the way - do końca biegu piłem już tylko colę i czasem izo 😃.
Jak do tego doszło? NIE WIEM 🫢.
Przede mną Droga Krzyżowa - to co zniszczyło mnie 3 lata temu teraz stało się moją mocą napędową. Moje pozytywne nastawienie sprawiło, że nie miałem przed tym odcinkiem żadnych obaw, a kiedy zobaczyłem, jak mijam kolejne osoby wiedziałem, że jest dobrze... bardzo dobrze !!
Około 93-ego kilometra zadzwonił 📱 do mnie Prezes Łukasz. Byłem akurat na bardzo trudnym technicznie odcinku zejścia z Ptasznika - wielkie skały i kamienie, po których musiałem się przemieszczać w dół a w dodatku jeszcze z telefonem przy uchu nie było łatwe, ale na szczęście nic złego się nie wydarzyło 🙂. Powiedziałem Łukaszowi w euforii o moim odrodzeniu i dodałem, że po wyjściu z ostatniego punktu - Orłowiec zadzwonię aby zdać relację z trasy. Choć na biegach ultra jestem typem samotnika i uciekam od jakichkolwiek rozmów, kontaktów i wspólnego pokonywania kilometrów to jednak zależało mi, aby ktoś mnie przywitał pod koniec biegu.
Od Orłowca do mety już tylko niewiele ponad 11 kilometrów, ale za to bardzo długie 5-cio kilometrowe i mozolne podejście/podbieg ⬆, które spokojnym tempem udało mi się pokonać. Na górze mając świadomość, że do mety pozostał już tylko zbieg rozpędziłem się i poleciałem do mety jak szalony 🏎.
Na około 3, może 4 kilometry przed metą moim oczom ukazał się 3-osobowy rowerowy peleton 🚵🚵🚵, który później przez kilka minut towarzyszył mi w drodze do mety. Było to naprawdę bardzo miłe i chłopaki: Łukasz, Robert i Radek - dziękuję Wam za tych kilka wspólnych minut 👍🤝. Chłopaki nawet stwierdzili, że nikt nie zbiegał tak szybko jak ja 😄. W zasadzie to biegłem tempem w okolicach 4:20 - 4:25 min/km, więc chyba szybko biorąc pod uwagę przebyty wcześniej kilometraż 😎.
Już ostatnia asfaltowa prosta, miasto, minąłem dopingujące mnie osoby i po chwili wbiegłem do Parku Zdrojowego w Lądku, gdzie czekała na mnie rodzina 👩👧👦. Zgarnąłem jeszcze moich maluchów 👧🧒 i ostatnie 50 metrów pokonaliśmy wspólnie, aby razem przekroczyć linię mety 🏁.
Niezwykła radość 😄 ale i smutek 🙁... smutek, że już koniec. Ale zrobiłem to !!!. Druga część biegu naprawdę była dla mnie epicka. Na metę dotarłem w bardzo dobrym stanie, nie czułem wielkiego zmęczenia, przede wszystkim nie bolały mnie nogi i chciałem pobiec dalej. Po raz pierwszy również po biegu ultra nie miałem żadnych odcisków i wszystkie paznokcie na miejscu. Buty dały radę 😄. Nie jestem w stanie wytłumaczyć tego zjawiska.
Jak do tego doszło? NIE WIEM 🫢.
Mogę śmiało powiedzieć po tym starcie, że nie rozumiem biegania 🤔... bo ciężko trenując zdarzało mi się ponosić klęski, a praktycznie bez treningu pokonałem 110km w całkiem przyzwoitym czasie 14:47:00.
W biegu wystartowało 498 osób, ja zająłem 47 miejsce, choć jeszcze w połowie biegu zajmowałem miejsce w okolicach końca pierwszej 100. Potem już tylko wyprzedzałem 😎.
Co było kluczem? Pamięć mięśniowa? A może cola? Kto wie?
Jak do tego doszło? NIE WIEM 🫢.
Wiem natomiast, że przeżyłem wspaniały weekend z rodziną i kolegami, czyli bandą wspaniałych i pozytywnych ludzi. Wiem również, że biegów górskich w dalszym ciągu nie lubię, a pojawiam się na nich tylko w ramach odskoczni od mojego kochanego asfaltu 😉.
Iga i Wiktor w niedzielę wystartowali w biegu dzieci - KIDS TRAIL na 250m, gdzie Iga zdobyła w swojej kategorii 2 miejsce 💪 🏆. Czad 😍. W niedzielę popołudniu zwiedziliśmy jeszcze Kopalnię Złota w Złotym Stoku, co okazało się najlepszym zakończeniem naszego weekendu, ponieważ dzieci wyszły z kopalni niesamowicie zadowolone 😎😎.
THIS IS SPARTA !!