Moja wyprawa na XI Ultramaraton Zielonogórski Nowe Granice rozpoczęła się od mocnego uderzenia.
To był prawdziwy armagedon.
Potężny wypadek zablokował całkowicie autostradę. Palące się samochody, ofiary w ludziach, krążące w powietrzu, a później lądujące helikoptery……
To wszystko przerażało i nie napawało optymizmem….
Jedyne szczęście, że wydarzenia te rozegrały się 50 km przed nami, a dzięki informacjom radiowym zdołaliśmy tę katastrofę ominąć.
Na zawody wybrałem się w towarzystwie Grzegorza. Do Zielonej Góry dotarliśmy wieczorem, pobraliśmy pakiety, uzupełniliśmy w pobliskim sklepie zapasy na jutrzejszy start, dokonaliśmy gruntownego przeglądu rowerów i grzecznie położyliśmy się spać.
Rano skoro świt wyruszyliśmy na start, który zaplanowano na 7.30. Oczywiście byłem przygotowany do tego startu równie doskonale jak do Biegu Piastów czyli…wcale, i jak zwykle pojawiła się myśl, że dojadę jakoś do mety dzięki sportowemu doświadczeniu. 😊
W sumie to bardzo ciekawy sposób na zaliczanie zawodów. 😊
Już od startu rozpoczęły się problemy. To, że musiałem wystartować z 1 sektora spowodowało, że znalazłem się wśród ścigaczy, więc zmuszony byłem przez pierwsze kilometry szybkiej i trudnej technicznie trasy jechać dużo żwawiej niż zamierzałem. Do tego, coś złego działo się z moim Garminem, który niby to pokazywał trasę, ale piszczał i jęczał przeraźliwie doprowadzając mnie i moich sąsiadów do rozpaczy. Trasę na wyświetlaczu zasłaniały mi jakieś dziwne znaki, a licznik nie odliczał przebytych kilometrów. Już chciałem się zatrzymać i go zrestartować, ale zaraz miał mnie dogonić Grzesiu, który jest w tych sprawach ekspertem, więc pomyślałem:
- Poczekam.
Grzesiu dogonił mnie na 7 kilometrze i po zapoznaniu się z problemem, ze spokojem powiedział:
- A wciśnij dolny, prawy przycisk.
Posłusznie wcisnąłem i…. stał się cud. Okazało się, że nie kliknąłem przycisku START…. 😊😊😊. No cóż. Nie każdy musi znać się na tak technicznie zaawansowanym i skomplikowanym sprzęcie.
Sam wyścig na przepięknej trasie przebiegał w miłej atmosferze. Niestety na 20 km zacząłem odczuwać ociężałość w udach. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że był to efekt „wspaniałego” przygotowania, ale niepokój narastał, tym bardziej, że znając już trasę, wiedziałem, że druga połówka jest dużo cięższa.
Duża ilość piachów oraz nierówne, a momentami bardzo nierówne podłoże zaczęły mi się dawać we znaki. Najbardziej cierpiał nieobjeżdżony tyłek, ale były też kryzysowe momenty, kiedy chciałem zejść z roweru i chwilę odpocząć .Na szczęście przełamałem te kryzysy i pod koniec wziąłem się w garść. Zacząłem dość sprawnie przemieszczać się po trasie. W pewnym momencie obliczyłem sobie w zmęczonej już głowie, że jest szansa na złamanie 6 godzin. Niestety okazało się, że coś nie do końca zapamiętałem końcówkę trasy, która bardzo szybko sprowadziła mnie na ziemię, i to dosłownie, ponieważ jeden z podjazdów byłem zmuszony pokonać pieszo.
Kulminacyjny punkt wyścigu, to podjazd na wieżę Bismarka, a potem karkołomny z niej zjazd. W zeszłym roku pędziłem w dół na złamanie karku. Teraz bardzo powoli, z wielką uwagą i niestety bez entuzjazmu zjeżdżałem usianą wystającymi korzeniami trasą w dół. Zresztą okazało się, że od zeszłego roku dosypali jeszcze jakieś górki i totalnie zaskoczyły mnie jeszcze dwa całkiem wymagające podjazdy.
Będę o nich pamiętał za rok, bo na pewno tu wrócę. Trasa jest naprawdę ciekawa, więc na pewno trzeba to powtórzyć.
Muszę też zaznaczyć, że w ramach zawodów są rozgrywane jeszcze biegi na 23 km, 48 km, 103 km oraz duathlon ( 80 km rower + 23 km bieg).
Zawody ukończyłem na 77mjsc./ 99 z czasem ⌚6 godz. 24 min, a trasa liczyła 103 km.